sobota, 19 stycznia 2013

wzloty i upadki Himalaje



Jadę, dobra, jaaaaadę! Byle na dół, byle zjechać z tej cholernej góryyyyyyyyyyyyyyy!
 Czuję się trochę jak na froncie. Ludzie wokół jadą, mijają mnie w jakimś szaleńczym pędzie, co chwilę ktoś upada, zbiera narty, czapkę i pędzi dalej, albo nie wstaje i już potem nie wiem co z nim.
 Jestem mocno skoncentrowana, staram się sobie przypomnieć wszystkie dobre rady typu ciężar ciała do przodu, na lewo, na prawo,  przyciskaj krawędzie…..kurde! zaraz sama się wywalę! Żeby tylko nogi nie złamać na tych muldach!
Boże! Co ja tu robię?!
Dobra, jestem na dole, uffffffffffff! Za długo się tym nie nacieszę, do wyciągu nie ma kolejki więc od razu ruszamy kanapą znowu na górę. Czuję jak zaczynają mi drętwieć palce u wszystkich kończyn, najgorzej ze stopami, którymi nie mogę ruszyć. Czuję jak lodowate zimno ogarnia, przenika mnie całą. Wiatr i drobinki lodu kłują mnie w twarz pomimo kominiarki, gogli, grubej warstwy kremu.
Jak się bawisz skarbie? Ale cudownie jest, nie?! Zobacz jakie piękne widoki, jaka przestrzeń, a jaka pogoda, jaki śnieg!!! Patrzę w jego uradowaną, zachwyconą twarz i nie mam serca czegokolwiek z siebie wykrztusić. Zresztą mam takie sztywne policzki, że chyba bym w ogóle nie dała rady.
Wolę nie patrzeć w dół, od razu czuję mdłości i zawroty głowy. Za chwilę znowu stanę nad tą stromizną i będę myśleć tylko o tym, żeby nie zabić się po drodze w dół.
I tak ileś razy. Kiedy w końcu zaczynam się zastanawiać, czy moje palce u nóg jeszcze są częścią stopy, czy już raczej odpadły, a twarz jest sztywna jak po wstrzyknięciu botoksu idę się ogrzać do knajpy.
Boże! Co za rozkosz! Ciepło….. kiedy odzyskuję czucie we wszystkich końcówkach postanawiam to uczcić. Herbatka z rumem jedna, druga. Każda cząsteczka organizmu rozgrzewa się upojnie. Dwie porcje rumu to idealna ilość, aby się nie upić, a jednocześnie poczuć ciepło i więcej pewności siebie. O tak! Od razu lepiej mi się „szusuje”!
Dwa zjazdy w lodowatym zimnie i po rumie ani śladu….
Uśmiecham się do czerwonych  buziek dzieci, męża, który w ogóle nie czuje zimna, nigdy – uradowany cudownym rodzinnym „wypadem na narty”.
A ja przełykam ślinkę i znowu wskakuję na kanapę i jadę w górę z zamkniętymi oczami.
Kołysana wiatrem na tej płynącej w powietrzu wersalce przypominam sobie Małgorzatę Braunek. Bardzo ją lubię i cenię. Chyba najbardziej rozpoznawalna jest ostatnio przez serial „Nad rozlewiskiem”, gdzie grała Basię – mamę głównej bohaterki.
Ostatnio przeczytałam jej książkę „Jabłoń w ogrodzie morze jest blisko” , o  życiu, podróżach na Wschód i w głąb siebie. Jest niezwykle ciekawą i mądrą kobietą. Bardzo ją lubię. Ma w sobie tyle spokoju, harmonii, równowagi. Nie to, co ja….
W dodatku źle czuje się w górach i woli morze, nad którym ładuje swoje życiowe akumulatory. Podczas podróży do Tybetu ,na dużych wysokościach dostawała palpitacji serca i nudności, ale nie rezygnowała, chciała dotrzeć tam, gdzie zaplanowała.
 Moim ulubionym sportem sezonowym jest leżenie na plaży w gorącym, letnim słońcu.
Nie czuję potrzeby, aby dotrzeć do Tybetu, ale póki co, trzeba zeskoczyć z wersalki spojrzeć w dół i zjechać.
Każdy ma swoje „Himalaje”.








1 komentarz:

  1. hhmmmmmmm byłam w Ustroniu w tym tygodniu,,,,,,, i z okna hotelu obserwowałam tę kanapę i podziwiałam tych którzy zjeżdżali w dół...Teraz wiem co niektórzy czuli i myśleli :) :) Pozdrawiam ciepło sącząc kakao.......

    OdpowiedzUsuń