Wczoraj moja córeczka pierwszy raz pojechała na kilkudniową
wycieczkę z przedszkola. Ze swoją Panią, z koleżankami i z moim szalikiem. Zwykłym,
niebieskim szalem przesiąkniętym moim zapachem. Sama zdjęła go z półki, powąchała,
upewniła się, że mała cząstka mnie pojedzie z nią, wpakowała do swojej torby.
Płakała, bała się, ale nie chciała zrezygnować. Serce
zawinęło mi się w supeł, ale byłam twarda i nie pokazałam po sobie wzruszenia. Tak mi
się przynajmniej zdaje.
Kiedy autobus zniknął za zakrętem, wsiadłam do samochodu i
ryczałam jak fontanna.
Wiem, że musi iść, rozwijać się, dojrzewać i rosnąć. Będzie
się coraz bardziej i odważniej oddalać, a ja muszę na to pozwolić i wspierać
ją, chociaż najchętniej schowałabym ją do kieszeni i w ten sposób ochroniła.
W przemijaniu najbardziej dobija mnie bezwzględność i
nieuchronność.
I znowu Kondratiuk. Tym razem „Cztery pory roku”. Gdybym miała
możliwość rozmowy z tym reżyserem to myślę, że mielibyśmy sobie bardzo dużo do
powiedzenia. Uwielbiam jego sposób patrzenia na czas, na to, co dzieje się z
życiem człowieka pod jego wpływem.
Stary ojciec, który był taki młody jak on i on, który będzie
stary jak ojciec……..To, że ma tego pełną świadomość jest chyba najtrudniejsze. „Czuję
się jak szczur w klatce” – mówi do swojej żony, wie, że nie ma ucieczki od
nieuchronności czasu.
A ja widzę moją córkę i pewnie trochę siebie w niej. Chciałabym
ją ochronić, bo mnie ktoś kiedyś nie ochronił. Wiem, że to niemożliwe, ale kto choć
troszkę psychologii liznął to wie, że czasem to uczucie jest bardzo silne.
Dziadkowie zostawili mi w spadku swoje mieszkanie, w którym
przeżyłam wiele cudownych chwil jako dziecko. Remont był gruntowny i trwał
długo. Początkowo myślałam, że nie przejdę przez to… Wynoszenie rzeczy, kiedyś
tak potrzebnych, dzisiaj kompletnie zbędnych. 50 lat wspólnego życia. Jakaś łyżka,
jakiś talerz wyszczerbiony, pocztówka z nad morza, szpulka nici, stare gazety,
złamany wieszak, rozpruta narzuta na tapczan…..jakieś pół kontenera….
Najchętniej zostawiłabym wszystko tak jak było. Gdyby nie
mój mąż, który dla mnie jest łącznikiem z realnym światem.
Życie trwa tu i teraz, Kalina bawi się świetnie na swoim pierwszym, samodzielnym
wyjeździe, sama potrafi zadbać o siebie. Przecież właśnie o to chodzi. Najlepiej
chronimy dzieci ucząc je jak mają dbać o siebie gdy nas nie ma. Nas,
nadwrażliwych mamusiek J.
Sądząc po tym, co przez telefon mówiła Pani Wychowawczyni
odwaliłam kawał dobrej roboty.
Trafiłaś tym postem w środek mojego serca.
OdpowiedzUsuńW poniedziałek minęło 30 lat, jak zmarła moja mama. Miała 27 lat. Za 3 tygodnie minie rok, jak odszedł do swojej ukochanej i jedynej żony mój tatuś. Życie jest przewrotne. Mnie i mojej rok młodszej siostrze została jeszcze prawie 90-letnia babcia, która pomagała nas wychowywać.
Możesz być z siebie dumna, że pomagasz dzieciom w samodzielności. To najlepsze, co można dla nich zrobić. Po okresie buntów i naporów i tak będziesz im potrzebna. Rodzice zawsze są nam potrzebni. Ale co by nie mówić - lepiej, gdy odchodzą wcześniej, niż ich dzieci...
Byłaś małą dziewcznką kiedy Twoja mama odeszła. To na pewno było bardzo trudne dla Ciebie i Twojej siostry. Dobrze że miałyście siebie, Babcię i Tatę.
UsuńPewnie, że lepiej aby rodzice odchodzili wcześniej niż dzieci, ale nie tak wcześnie...
pozdrawiam ciepło
To prawda. Oczywista oczywistość. Nawet nie ma co się nad tym rozwodzić.
UsuńAle jak teraz patrzę na babcię, to serce mi pęka. Pochowała młodziutką synową, 10 lat później swojego męża a rok temu syna jedynaka. Ma nas, jedyne wnuczki, które wychowywała, ale i tak to już nie jest to.
Jedno stało się dla mnie oczywiste. Nie chcę, żeby spełniły się życzenia "100 lat" nawet "w dobrym zdrowiu". Bo po co one, gdybym tych lat nie mogła spędzać w pobliżu zdrowych bliskich osób...
hop hop, jesteś?
OdpowiedzUsuńJestem jestem... :))
OdpowiedzUsuń