sobota, 31 marca 2012

czy wolno nie mieć pasji?


Spełniaj swoje marzenia!
           Idź za głosem serca oraz pierwotnych (dziecięcych) instynktów!
          Rób to, co kochasz robić!
        
          albo wręcz:
          Rób TYLKO TO, co kochasz robić!

Zastanawiam się, czy dzisiejsze czasy, media, trendy nie wymuszają trochę na człowieku pogoni za „własnymi marzeniami” ,”tzw. „własną drogą” itp. 
Rozpaczliwie szukamy czegoś, co „lubiliśmy robić w dzieciństwie”, aby mieć pasję i coś, co nas wyróżni i uczyni nasze życie mniej banalnym. Banalne, zwykłe życie nie jest cool i wstyd się do niego przyznać. Ludzie pchają się drzwiami i oknami do dziwnych programów, w których śpiewają, tańczą, fikają koziołki i z drżeniem serca oczekują na wyrok tzw. jurorów, którzy (nie wiadomo czemu) decydują o tym, czy ktoś ma talent i czy ten talent "się nadaje".
W mediach co rusz pojawiają się osoby, które chwalą się swoją „pasją”, a to pasją gotowania, a to pasją malowania, pasją robienia zdjęć, pasją nurkowania z rekinami.
 Idą, biegną za głosem serca, za pierwotnymi marzeniami i potrzebami, galopują w kierunku SAMOREALIZACJI. Zdarza się, że gubią troszkę zwykłe, ludzkie, szare życie, które jest potrzebne, jest podwaliną wszystkiego – domu, ciepłej zupy na stole, przeczytanej dziecku bajki.
Fajnie, kiedy można to pogodzić, potrafimy odpuścić, kiedy nie ma innego wyjścia, ale kiedy zatracamy się w tej gonitwie   i tracimy z oczu szarość i potrzeby otaczającego nas świata to trochę gorzej.
Nie wypada nie mieć jakiejś pasji, hobby, a już najlepiej tak ekstrawaganckiej, że zapierającej wszystkim dech w piersiach.
Sama często narzekam na  szarość, monotonię codziennego życia, ale wiem, że jest niezbędna, że trzeba jej stawić czoła i nic nie pomoże chowanie się za dążeniem do samorealizacji i konieczności rozwoju własnego potencjału – gary trzeba w końcu umyć i pobawić się z dzieckiem w cholernie nudną zabawę lalkami.

Jest taki film Andrzeja Kondratiuka „Wniebowzięci”. Dwaj główni bohaterowie, w tych rolach niezapomniani Zdzisław Maklakiewicz i Jan Himilsbach, niespodziewanie wygrywają w TOTOLOTKA niezłą sumkę. Czasy są szare i smutne – środek PRL-u, raczej nie ma w co inwestować, ani nawet za bardzo, co kupować. Dwaj panowie, o których wiadomo tylko tyle, że im się nie przelewa, a ktoś w filmie nazwał ich wdzięcznym mianem „obrzympały” postanawiają przeznaczyć całą wygraną na podróże samolotem. Oczywiście w granicach naszego pięknego kraju. Jak postanowili tak zrobili. Kilka razy polecieli wzdłuż i wszerz, po czym w Gdańsku skończyły im się pieniądze.
W scenie,  na plaży w Sopocie padają, moim zdaniem, najważniejsze słowa tego filmu:
           
CZŁOWIEK MUSI SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ”
Czyli, każdy potrzebuje odskoczni i wzniesienia się pod chmury, ale nie można tam zostać na zawsze. 


wtorek, 20 marca 2012

i znowu frustracja


Wkurza mnie bardzo kiedy stoję bezradna w samym środku oka cyklonu mojego życia, a w głowie huczy mi „wujek Dobra Rada” – jak ci się twoje życie nie podoba to je sobie zmień! A także ludowe mądrości typu – każdy jest kowalem swojego losu!
Macierzyństwo, rodzina – masz, co chciałaś, dzieci, ukochany mąż i w ogóle obrazek jak z reklamy tabletki na ból głowy, po której od razu przechodzi i zaraz można znowu zmierzać w podskokach w stronę szczęśliwej przyszłości pełnej brudnych garów, prania, nieodrobionych lekcji i rozprutej sukienki Barbie.
No i znikąd pomocy, bo przecież NIE PRACUJĘ zawodowo, więc nie mam prawa być zmęczona, albo znużona. Nie mam prawa, ale, kurcze, jestem…
To nie jest łatwe, podczas mojej długiej, trwającej do dziś przerwy w pracy zawodowej kilka razy próbowałam wrócić do zawodowej aktywności, ale nie udało się. Za każdym razem okazywało się, że pracując, w pojedynkę nie ogarnę całego domowego kramu, a mąż robiący intensywną karierę, nie mógł mi pomóc. Teraz, kiedy dzieci podrosły i moje domowe uzależnienie zaczęło się rozluźniać, jestem już w takim wieku, że znalezienie sensownej pracy graniczy z cudem.
W ogóle to nie przypuszczałam, że ten moment nadejdzie tak szybko i nieoczekiwanie. No i podstępnie, bez ostrzeżenia. Wciąż wydawało mi się, że spoko, że mam czas, że dzieci są najważniejsze, że kiedyś tam w przyszłości pomyślę o sobie.
No i właśnie myślę…kuję swój los z ręką w nocniku.

czwartek, 15 marca 2012

autostrady i szufladki


Ostatnio, z okazji Święta Kobiet słyszałam w radiu, że umysł kobiety funkcjonuje jak autostrada, a umysł mężczyzny to posegregowane szufladki. Chodzi mniej więcej o to, że kobieta może równocześnie skupić się na wielu rzeczach, czy też wielu aspektach jednej sprawy, mężczyzna skupia się i analizuje jeden wycinek, ale za to maksymalnie i dogłębnie.
Jeżeli to prawda to w mojej głowie lecą cztery pasy myśli w jedną stronę i cztery pasy w drugą. W dodatku zakręcają się w różnego rodzaju serpentyny, rozjazdy, zjazdy, zazębiają się, łączą i krzyżują. Rzeczywiście myślę o wielu rzeczach naraz, często błyskawicznie zmieniam temat, wracam do poprzedniego nawiązując do kolejnego, pytając, czy ten następny ma znaczenie. 
Mój mąż pod tym względem jest zupełnie inny, ale mój dziewięcioletni syn to już powoduje takie korki na moich łączach, że czasami mam wrażenie, że w ogóle mówimy innymi językami.
 Ten młody mężczyzna potrafi się skoncentrować bardzo efektywnie, ale wyłącznie na jednej rzeczy na raz. Chyba faktycznie taka specyfika jego umysłu, że potrafi drążyć jedną rzecz niemiłosiernie, dogłębnie i do znudzenia, ale kiedy jest za pięć ósma rano i naprawdę trzeba równocześnie jeść śniadanie, pakować tornister, ubierać się, dać jeść rybce, to mamy trzęsienie ziemi w domu i ja już nie potrzebuję kawy. 
Próbowałam budzić go wcześniej, aby mógł zrobić wszystko po kolei, ale wtedy to już w ogóle jedną skarpetkę ubiera 25 minut.
 A jednak jest świetny, czasami kiedy coś powie to szczęka mi opada i wiem, że wszystko zmierza w dobrym kierunku  i w tych swoich szufladkach ma naprawdę poukładane. Oczywiście w tych w głowie, bo te w komodzie to przecież -  mama, zaraz posprzątam, no zaraaaz!”






mój synuś - dorastający facet ;)




poniedziałek, 12 marca 2012

Ciesz się z tego, co.....


W sobotę po południu moja córka dostała 40 stopni gorączki.
Oczywiście, zanosiło się na to od rana. Udawałam sama przed sobą, że brak apetytu i bladość na jej twarzyczce to może efekt spożycia zbyt dużej ilości babeczek z klajstrowatym kremem, które upiekliśmy dzień wcześniej. Czoło chłodne, nic ją nie bolało, myślałam sobie – „tak, to na pewno te cholerne babeczki, przecież to jest NIEMOŻLIWE, żeby rozchorowała się akurat dziś, kiedy mamy zarezerwowane bilety do teatru, a ostatnio tak rzadko mamy czas dla siebie, to naprawdę byłoby już tak okropne, że po prostu niemożliwe….”
Po zmierzeniu temperatury Kalince uznałam, że wszystko jest możliwe i zamiast do teatru pojechaliśmy do dyżurującej przychodni, dziecko dostało jakiejś ohydnej infekcji.  Syrop zadziałał  gorączka spadła.
Musiałam wyglądać bardzo żałośnie,  mój mąż zaprosił mnie na szybką czekoladkę w Czekoladziarni, odrobinę słodkości i trochę mi się polepszyło ;). Ale jeśli chodzi o teatr to niestety - nie tym razem....
Dzisiaj rano moje drugie dziecko obudziło się z bólem gardła, mąż odleciał w siną, służbową  dal z zamiarem powrotu około czwartku, a ja z dwójką chorych dzieciaków przypominam sobie rozpaczliwie wszystkie mądre, psychologiczno – filozoficzne maksymy, które można wyrazić  jednym oto zdaniem -  CIESZ SIĘ Z TEGO, CO MASZ. 


A tak poza tym to nie mogę się doczekać, kiedy znowu zobaczę morze. 



piątek, 9 marca 2012

Kalina



Nie pamiętam dokładnie kiedy i gdzie zobaczyłam Kalinę po raz pierwszy, ale zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Te wielgachne oczy, niezwykła jakaś taka aura wokół niej. To dziwne, bo tak na „pierwszy rzut oka” mogła się wydawać nieciekawa – taka sobie sexy gwiazdeczka. Jednak miała w sobie COŚ.
Jednym z pierwszych filmów z jej udziałem, który widziałam to „Lekarstwo na miłość”.
Film leciutki, czarno – biały, niesiony głównie rolą Kaliny. Scenariusz banalny. On ją porzuca, ona cierpi, pojawia się nowy przystojniaczek, co prawda  w innej sprawie, ale oczywiście zakochuje się w niej, a ona w nim i już jest pięknie. Uwielbiam scenę, w której Kalina bierze kąpiel w wannie pełnej piany i  prowadzi dialog wewnętrzny. Wyobraża sobie swoją rozmowę z byłym narzeczonym i robi to z takim wdziękiem…. 



Jeśli ktoś jest niecierpliwy to można przesunąć do 6 min ;)

Jest przy tym taka seksowna, pełna temperamentu, lekkości i dowcipu. Nie ma się co dziwić, że zaraz pojawia się miły, młody człowiek gotowy pocieszać Kalinkę bez końca.
To na pewno nie była bardzo ambitna rola, ale właśnie dzięki niej odkryłam dla siebie tą aktorkę i stała się jedną z moich ulubionych.
Lubię ją, bo była taka pełna, spójna, nie robiła z siebie kogoś kim nie była. Ale przede wszystkim podoba mi się jej wewnętrzna radość życia, którą wyrażała właśnie poprzez swój temperament, pozwalała sobie na namiętność i to nie tylko w takim wąskim rozumieniu. Ona miała ją wypisaną w oczach, w gestach, mimice, w tym jak grała i jak śpiewała.
 Nie wstydziła się siebie. Bardzo lubię takich ludzi.
Zagrała bardzo wiele ciekawych, także dramatycznych ról. Widziałam ją (niestety tylko we fragmentach) w monodramie "Tabu" Jacka Bocheńskiego, była piękna, wzruszająca, poruszająca. Niestety, nie mogę tego nigdzie znaleźć w całości. Fragmenty tylko w filmie dokumentalnym o aktorce p.t. "Kalina" .  
TABU   

 No i oczywiście Kabaret Starszych Panów, w którym była chyba główną gwiazdą. W każdym razie dla mnie na pewno. W tych obcisłych czarnych sukienkach, dekoltach i z długimi rzęsami, ach... 

Tu jeszcze coś ciekawego trochę Kaliny i troszkę współczesności. Bardzo pięknie to się komponuje razem....


Tak mi dzisiaj jakoś kalinowo........







sobota, 3 marca 2012

Kasa z ludzką twarzą


Kasa z ludzką twarzą.

Uffff!.....Zakupy zakupy zakupy. Torba – jedna, druga, trzecia, reklamówka, wielka paczka papieru toaletowego i proszek 6kg, bo była promocja. Jezu! Jak ja się wdrapałam na drugie piętro z  tym wszystkim to nie wiem.
            Najgorsze jednak jest łażenie po sklepie ( supermarkecie, bo wszystko „pod ręką”) i zbieranie do koszyka tych wszystkich niezbędnych pierdół do domu. Składniki na obiad piątkowy, sobotni, coś na niedzielę, a jeszcze papier, a jeszcze proszek, a jeszcze to, a jeszcze tamto, a potem jestem już w drugim końcu sklepu i przypomina mi się, że Kalinka potrzebuje gumkę do mazania (pani zapisała na karteczce, że właśnie tego brakuje mojej córce w osiągnięciu wizerunku idealnie wyposażonego przedszkolaka) i tu dylemat…. Pozwolić, aby dziecko nabawiło się kompleksów przedszkolaka nie wyposażonego w ten niezbędny przedmiot, czy ganiać z powrotem pchając wózek wypełniony po brzegi? Niestety zwykle uginam się pod presją i lecę po tę cholerną gumkę!
Wreszcie koniec, wszystkie pozycje na zakupowej karteczce odfajkowane gramolę się do kas.
Przy każdej długa kolejka osób z totalnie wypełnionymi wózkami (zbliża się weekend). Idę wzdłuż kas z ogonkami i udaję, że nie widzę kobiety z obsługi, która zaprasza do wolnej KASY SAMOOBSŁUGOWEJ. Mam jeszcze nadzieję, że może dalej jest mniej ludzi, albo tu! O! prawie pusto! Niestety, kasa wprawdzie prawie pusta, ale z wystawioną tabliczką „ostatni klient” .  kurcze!
 Kapituluję i zrezygnowanym krokiem z wielgachnym koszem idę w stronę KASY SAMOOBSŁUGOWEJ. Nie cierpię tych kas…. Co prawda obsługa tego bezdusznego urządzenia jest banalna, ale …właśnie – bezdusznego. 
Oświadczam, że kasa samoobsługowa w supermarkecie to najbardziej niemiłe, bezczelne i podejrzliwe urządzenie jakie znam. 
Po pierwsze  nie można pakować skasowanych towarów do własnej, prywatnej, ekologicznej, lnianej torby ponieważ ten kretyński głosik od razu tonem nie znoszącym sprzeciwu informuje, że „w strefie pakowania znajduje się przedmiot, który nie powinien się tam znajdować!!!!” bądź tu człowieku pro eko. Do pakowania przygotowano na specjalnych haczykach  solidne, bo rozkładające się tysiąc lat plastikowe siatki. Oczywiście można umieszczać rzeczy bezpośrednio na płycie, ale ładować potem znowu każdą pierdołę do siatek, to ja już wolę od razu do plastiku.
Kolejna rzecz to sytuacja, kiedy jakaś mała rzecz na przykład gumka do mazania jest za lekka i czujnik jej nie wyczuwa. Od razu głosik przywołuje cię do porządku „umieść towar w strefie pakowania!!!!! Umieść towar w strefie pakowania!!! Umieść towar w strefie pakowania!!! O jeju! Co robić? Kładę gumkę tak i siak , naciskam, przesuwam i nic! Wreszcie przychodzi Pani z obsługi, wciska jakieś guziczki, jeden, drugi, coś tam i już maszyna uspokaja się i można jechać dalej.
„Umieść na wadze!!!” ”umieść w strefie pakowania!!!” „czekaj!!!”  „poproś obsługę!!!” „wybierz formę płatności!!!” „Postępuj zgodnie z poleceniami!!!”

Zrób to, zrób tamto!!! Kurcze! Mam dosyć!
Sto razy wolę zwykłą, ludzką kasę, gdzie siedzi człowiek i mówi „PROSZĘ…..” , a potem z wyrozumiałością czeka aż spakuję wszytko do swojej eko – lnianej torby i jeszcze pomoże, a przy tym powie czasem coś miłego, ale na pewno nie usłyszysz żadnej wojskowej komendy. Zdarza się, że na krótką chwilkę nawiązujesz relację z jakąś Panią z kasy, która lekko wzdycha, widać, że zmęczona. Uśmiecham się wtedy i mówię, że to nie jest łatwa praca, Pani przytakuje, od razu tworzy się nić porozumienia, której nie nawiążesz z maszyną.
Ta ostatnia pogania bezlitośnie „zabierz zakupy!!!”  „zabierz zakupy!!!” „zabierz zakupy” . Dobra, dobra ! Idę bez „do widzenia”.